Mówią, że teoretycznie teoria od praktyki niczym się nie różni, ale praktycznie już tak. To powiedzenie znalazło wielkie odzwierciedlenie w moim przypadku... Jak w mordę strzelił ;)
Przeprowadzka, remont i cały ten misz-masz miał zająć góra dwa miesiące i nie kosztować zbyt wiele. Taką wizję moje Chłopisko roztaczało przede mną przez długi czas zanim zamieszkaliśmy w nowym domu. Miało być szybko, tanio, własnymi rękami i w ogóle miała to być przygoda życiowa niemalże. A, że człowiek ciągle jest naiwny to uwierzył ;) Z tego wszystkiego wyszło tylko to, że własnymi rękami... Zasadniczo jest tak, że remont zajmuje dwa razy więcej czasu niż się zakładało i kosztuje dwa razy tyle ile chciało się na niego przeznaczyć.Ale najlepsze jest to, że w sumie już klamka zapadła i trza se radzić.
Remont zaczęliśmy się od kuchni, niby małe pomieszczenie, bo raptem 12 m2 (nad czym ubolewam, bo zawsze marzyła mi się duża kuchnia z jadalnią) Co się może stać na takiej małej przestrzeni? Ano całkiem sporo. Zaczęło się od tego, że pomieszczenie jest o dwa centymetry węższe niż nasze kuchenne meble... ot złośliwość rzeczy martwych. Miało być idealnie, ale niestety ściany się zwężają i w miejscu gdzie miały stać (i ostatecznie stanęły) meble kuchnia zamiast zakładanych 3 metrów ma 2,98m... i zaczęło się skuwanie tynku, żeby jakoś uzyskać te nieszczęsne dwa centymetry. Morał z tego taki, że rozmiar ma znaczenie i to ogromne znaczenie :D To znaczenie kosztowało nas kilka dni pracy i pozostawiło po sobie "uskok tektoniczny" koło lodówki...
Kolejnym problemem stał się sufit... cud miód malina. Już malujemy, już kończymy a tu wałek do malowania zdejmuje z sufitu piękne płaty poprzedniej farby razem z gipsem... Powiecie - trzeba zdzierać i szpachlować... a tu meble już stoją, kuchni mamy serdecznie dość, stoi nam ością w gardle... Czasu brak, siły też. No zdarliśmy i pomalowaliśmy jak leci, w końcu czy ktoś powiedział, że sufit w kuchni musi być idealny? Kolejne uskoki tektoniczne przecież nie zaszkodzą, idealnie już i tak nie jest. I tym sposobem wyszliśmy z kuchni.
W międzyczasie oczywiście praca zawodowa, czasem po 10 godzin na dobę, no cóż, na to wszystko trzeba zarobić.
Pogodziłam się już z faktem, że kolejne 5 lat życia będę co i rusz coś remontować, a potem już wejdzie mi to w krew i przestanę zauważać, że jesteśmy w stanie permanentnego remontowania... Wiecie co, ja chyba już się przyzwyczaiłam. Ale dzięki temu wiele się nauczyłam. Umiem już malować, układać kafelki i fugować, układć podłogi, boazerię, regipsy, szpachlować, obchodzić się z silikonem, wiertarką i szlifierką itd , tylko pił się ciągle boję.
Na pracownię kolej przyszła całkiem niedawno, może 2 tygodnie temu. Już bałam się, że to nigdy nie nastąpi, a przynajmniej nieprędko. Nawał pracy zawodowej, remontowej i zmęczenia dawał nam bardzo w kość. Wracaliśmy z pracy do domu i zalegaliśmy w wyrze przy kominku. Swoją drogą uważam, że kominek to jeden z lepszych wynalazków cywilizacji. W ciągu ostatnich kilku miesięcy odkryłam w sobie wielkie zamiłowanie do pieców wszelakich, zamiłowanie, którego się domyślałam, ale wcześniej nie miałam okazji skonfrontować domysłów z rzeczywistością. O jednym z pieców, kupionym za całe 60 złotych na złomie, jeszcze kiedyś napiszę.
Na ale... po kolejnych dwóch pomieszczeniach, pewnego dnia stwierdziliśmy, że jeśli pracownia ma zadziałać , jeśli jeszcze tej jesieni mam coś pofarbować, to musimy się za to wziąć już, natychmiast, rzucając w kąt wszelkie bardziej czy mniej potrzebne zajęcia . No i poszło. Sprzątanie warsztatu (w którym powstaje pracownia), zamówienie materiałów, poszukanie wszystkiego co potrzebne w zapasach z poprzedniej pracowni... i tym sposobem dziś Chłop zakłada elektrykę, jutro będzie urządzanie wnętrza, ustawianie stołów i szafek, a pojutrze zaczynam farbowanie.
W natłoku najróżniejszych zajęć i emocji (różnych, tych trudnych też nie brakowało), nie czułam, jak bardzo brakuje mi tej farbowania. Wyładowywałam się chyba na farbach do ścian i drewna, bo mieszałam najróżniejsze kolory z dostępnych barwników i to też strasznie mi się podoba - żadnych gotowych kolorów, wszystko z własnej "mieszalni". Zadziałało to co wiem od lat, że jestem zakręcona w temacie kolorów. Choć jeśli chodzi o wnętrza, to wychodzi mi chłodna skandynawska estetyka, czyli coś całkiem innego niż w kwestii włóczek, gdzie królują ciepłe jesienne barwy. Nie mam pojęcia czemu, chyba tak to czuję i już.
Jeszcze mnóstwo, naprawdę mnóstwo rzeczy czeka na to by je zrobić, dotknąć, poukładać, znaleźć dla nich miejsce i zniwelować naturalny chaos rzeczy. Ale jak powiedziała moja serdeczna przyjaciółka... początki są zawsze najtrudniejsze. Te słowa podniosły mnie na duchu i zamierzam się tego trzymać. Za każdym razem jak zrobimy kolejną rzecz, małą czy dużą, powtarzam sobie, że kolejna rzecz zrobiona, że to kolejna "cegła" w drodze do urządzenia swojego własnego domu, że każda kolejna rzecz sprawia, że żyje nam się lepiej, po prostu, że idziemy do przodu. Może inni mają lepiej, łatwiej, szybciej, ale każdy ma swoją drogę....
Tyle na dziś, potrzebowałam się "wypisać" po niemal 4 miesiącach milczenia, czasem bez dostępu do kompa czasem bez sił by w ogóle do niego usiąść. Nie odpisywałam na miale, czasem Was zaniedbywałam, ale człowiek ma tylko 2 ręce i jego doba ma tylko 24 godziny... serdecznie przepraszam, mam nadzieję, że nikt nie czuje się urażony. Mam też nadzieję, że najgorsze już za mną. Pozdrawiam
P.s. Wrzuciłabym jakieś zdjęcia ale jeszcze nie dokopałam się do kabli, które umożliwiły by mi przerzucenie zdjęć z aparatu do kompa.... ot tak to bywa, jak się życie do góry nogami wywraca
Jestem w trakcie niekończącego się remontu od kilkunastu lat. Przejęliśmy dom rodziców męża. I tak pomieszczenie po pomieszczeniu, a zaczęliśmy od wymiany całej instalacji cieplnej, wyremontowaliśmy prawie cały dom, został ostatni pokój najstarszego syna. A ponieważ opuścił już raczej na stałe rodzinne gniazdo, to okazało się, że ten pokój wcale nie jest taki zły. Rozumiem więc o czym piszesz. Ale i tak nie mogę się doczekać twoich nowych , fantastycznych kolorów.Tak więc do dzieła!!!! Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJa miałam tylko remont malutkiej (6m2) kuchni, to znaczy początkowo chciałam tylko ciut pojemniejszą lodówkę, a mam tej mojej kuchni serdecznie dosyć ;) I te centymetry.....blokowe budownictwo ma to do siebie, że nic nie jest od linijki. No i oczywiście wszystko sami robiliśmy. Mam męża elekronika"stolarza/budowlańca"pedanta więc wszystko dokładnie co do milimetra, a co za tym idzie powoli (tylko miesiąc popołudniami i weekendami). Ale efekt był tego wart. Cały dom to robota nie na moje siły i chęci więc szczerze Cię podziwiam ;)
OdpowiedzUsuńFajnie, że jesteś :)
OdpowiedzUsuńRemont to zawsze mała apokalipsa, ale ileż satysfakcji, zadowolenia i wolnego czasu pojawia się, kiedy wreszcie się skończy.
Pozdrawiam serdecznie :)
A ja już się o Cibie martwiłam "gdzie żeś Ty" cisnęło mi się. Taaaa remont to każdy mógłby swój opisać i wniosek jest jeden - remont to złośliwe bydle :D
OdpowiedzUsuńMy budowaliśmy dom, najpierw sposobami gospodarczymi i bez żadnych zapasów gotówki. Potem robiliśmy modernizację i rozbudowę za jakieś większe zarobione w międzyczasie pieniądze. Potem zaczęły się remonty - i tak od 20 lat. Najtrudniejszych jest pierwszych 15 lat, potem już człowiek się przyzwyczaja :))) I przestaje zwracać uwagę na te nierówne sufity i takie tam, i przestaje się łudzić, że własnymi rękami będzie taniej :)))
OdpowiedzUsuńtaaaaaaaaaaaa te remonty to tak maja, jedno konczysz a drugie juz by trzeba pomalowac, jak ja to dobrze znam :) trzymaj sie
OdpowiedzUsuńRemontowych przygód nie zazdroszczę. Sama przechodziłam przez to w lipcu. KOSZMAR! I też mieliśmy problem z sufitami przy malowaniu, odchodziło płatami. Mój ojciec, budowlaniec, poradził, żeby do farby dodać gruntu głębokopenetrujacego i to pomogło.
OdpowiedzUsuńOd czterech lat żyję z budową a od dwóch na budowie. Prawie wszystko robimy sami, bo cud, że dotychczas nie odsiaduję wyroku za zabójstwo któregoś z fachowców, którym pozwoliliśmy wejść do domu. Ocieplaliśmy dom z zewnątrz i stropu w środku, robiliśmy regipsy, podłogę na strychu. "Temi rencami" ułożyłam ze 200 metrów płytek. Ułożyliśmy deski na suficie w salonie - tylko 50 metrów. Sama maluję. Zagospodarowaliśmy 13 arów ogrodu, wybudowaliśmy 70 -metrowy garaż. Dziergam, szyję i koralikuję i mam fabrykę przetworów ;) A! Zapomniałam, że "wyprodukowaliśmy" jeszcze synusia, który ma teraz półtora roku :) Córka ma sześć i jest jedyną kombatantką w rodzinie, bo ze dwa lata życia przespała na styropianie. Kiedy jeszcze tu nie mieszkaliśmy, to codziennie po pracy i obiedzie jechaliśmy na budowę. Młoda zasypiała jeszcze w samochodzie. Pracowaliśmy do około północy i wracaliśmy do bloku. Córkę wnosiłam jak worek na 2 piętro. Proszę nie odebrać tego jako chwalenie się. Chwalić mogę się tylko jednym - jestem szczęśliwa! Urobiona w trupa, ale szczęśliwa :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :) Życzę wytrwałości. Za nami też kilka kryzysów wynikających ze zwątpienia, czy podołamy. Ale wszystko idzie w dobrym kierunku. Za nami ogrom pracy ale jeszcze wiele przed nami. Satysfakcji nie da się niczym zmierzyć. Aneta :)
Z jednej strony zazdroszczę Ci, że wszystko nowe i świeże, ale z drugiej..... Nienawidzę remontów, mam awersję do tego rozgardiaszu, zmiany planów, wzrastających kosztów, uświadczania się na każdym kroku w przekonaniu, że nie każdy jest budowlańcem.... Tego niekończącego się sprzątania, zmęczenia.... A od słów "to tak tymczasowo" dostaję drgawek :D Chciałabym, że było mnie stać wyprowadzić się na kilka miesięcy i wrócić, kiedy wszystko jest zrobione i uprzątnięte :)
OdpowiedzUsuńDokopuj się do kabli i chwal efektami!
A jak koty przeżyły remont?
Pozdrowionka
W końcu jesteś! Witaj! :-) Bo te nieodpowiedzi na maile martwiły mnie...
OdpowiedzUsuń