No więc wzięłam się i uzupełniłam, założony kilka lat temu, album na
flickrze. Jest tam prawie cała historia mojego przędzenia i farbowania -
muszę jeszcze uzupełnić same początki. Szukając zdjęć pierwszej włóczki, na pewien fejsbukowy konkurs, i wertując kolejne
foldery z archiwalnymi zdjęciami, stwierdziłam, że trzeba to wszystko
jakoś uporządkować, żeby nie zaginęło w odmętach historii, bo byłoby
szkoda.
Niestety nie ma opisów, co jest co, ale postaram się to również nadrobić - na ile pamiętam lub mam to gdzieś zanotowane.
Jest tu głównie moja farbiarska i prządkowa radosna twórczość, do tego
troszkę kociarstwa i innych "duperelków", co razem tworzy kawałek mojej
historii, odgrywającej się w trzech domach na przestrzeni jakichś 5
lat. Prawie 700 zdjęć, z czego większość wrzucona dzisiejszego wieczoru i
nocy... ufff. Mniej więcej wszystko jest chronologicznie.
Zapraszam wiec do oglądania i może inspirowania się, a może mogłabym
powiedzieć, ze to ku przestrodze, wszak przędzenie i farbowanie
niesamowicie wciąga :)
https://www.flickr.com/photos/64656909@N02/
Najstarsze fotki są w albumach.
Album jest też po prawej stronie w "zakładkach" pod nazwą FOTKI FARBOWANEK i będę się starać już go nie zaniedbywać, więc zdjęcia będą się tam pojawiać regularnie.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kotka rusałka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kotka rusałka. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 4 grudnia 2016
środa, 28 stycznia 2015
Ażurek
Odważyłam się, w końcu, zmierzyć się z poważnym, pełnowymiarowym ażurem. Zdarzało mi się już dotykać tematu, ale wcześniej to były raczej ażurki proste, nieskomplikowane, takie przy których trudno się pomylić. Ten moim zdaniem, trochę bardziej winduje poprzeczkę.
Spodobał mi się TEN szalik z wzorem listków. Wzór jest płatny, ale cena do zniesienia. Listki to jedna z moich miłości w różnych dziedzinach, drugą są domki. No i zaczęły się schody.
Początki tej robótki były bardzo trudne, gdyż nie umiałam jakby zrozumieć wzoru, zobaczyć go, choć mój wzrok ma się całkiem dobrze, ale nie umiałam zobaczyć oczami wyobraźni. Prułam toto i zaczynałam od nowa chyba z 10 razy, potykając się po drodze o oczka przekręcone czy też odwrócone. Robiłam próbki, opisywałam wzór, zasięgałam języka u wprawniejszych ode mnie... Aż wreszcie coś ruszyło i poszło.
Przy okazji uwolniłam UFOka. Może niektórzy pamiętają TEN zielony szalik. Zaczęłam go robić jakieś 2 lata temu i nie przebrnęłam. Szalik stał się pełnowymiarowym UFOkiem. Zrobiłam go połowę i ani grama więcej..
Wreszcie, czytając tu i ówdzie o uwalnianiu UFOków, zadałam sobie pytanie, co dalej? Dokończyć? Spruć? Poczułam, że nie mam siły na żadną cieniznę. Sprułam go, odzyskując druty i piękną włóczkę. Dofarbowałam jej ciepło-zieloną, niemal groszkową kompankę i obiecałam sobie, że przynajmniej przez jakiś czas (nie będę się zarzekać, że nigdy), nie dotkną cienkiej włóczki i drutów poniżej 4,5mm.
Misterne, cienkie szale, dla których w ogóle zaczęłam uczyć się dziergać, podobają mi się bardzo ale to bardzo, ale chyba nie jestem im przeznaczona a one mnie. Myślę, że wybieranie cienkich wełenek jest głównym powodem przeżywania przez mnie, powtarzającego się zniechęcenia drutami.
Przyglądając się rzeczom, które zrobiłam na drutach i tym, przy których się zniechęciłam i skapitulowałam, nasuwa mi się oczywisty wniosek - cieniznom mówię NIE - choć z żalem i przemawia przeze mnie głównie ten kawałek osobowości, który jest logiczny, trzeźwo myślący i twardo stąpający po ziemi. Prawie wszystko co zaczęłam i nie dokończyłam było cienkie, albo jeszcze cieńsze.
No więc mając już sporą wiedzę na temat własnych drutowych predyspozycji, dziergam dalej swoje zielone listki.
A na koniec koteczka, strasznie ciekawska :)
Spodobał mi się TEN szalik z wzorem listków. Wzór jest płatny, ale cena do zniesienia. Listki to jedna z moich miłości w różnych dziedzinach, drugą są domki. No i zaczęły się schody.
Początki tej robótki były bardzo trudne, gdyż nie umiałam jakby zrozumieć wzoru, zobaczyć go, choć mój wzrok ma się całkiem dobrze, ale nie umiałam zobaczyć oczami wyobraźni. Prułam toto i zaczynałam od nowa chyba z 10 razy, potykając się po drodze o oczka przekręcone czy też odwrócone. Robiłam próbki, opisywałam wzór, zasięgałam języka u wprawniejszych ode mnie... Aż wreszcie coś ruszyło i poszło.
Wreszcie, czytając tu i ówdzie o uwalnianiu UFOków, zadałam sobie pytanie, co dalej? Dokończyć? Spruć? Poczułam, że nie mam siły na żadną cieniznę. Sprułam go, odzyskując druty i piękną włóczkę. Dofarbowałam jej ciepło-zieloną, niemal groszkową kompankę i obiecałam sobie, że przynajmniej przez jakiś czas (nie będę się zarzekać, że nigdy), nie dotkną cienkiej włóczki i drutów poniżej 4,5mm.
Misterne, cienkie szale, dla których w ogóle zaczęłam uczyć się dziergać, podobają mi się bardzo ale to bardzo, ale chyba nie jestem im przeznaczona a one mnie. Myślę, że wybieranie cienkich wełenek jest głównym powodem przeżywania przez mnie, powtarzającego się zniechęcenia drutami.
Przyglądając się rzeczom, które zrobiłam na drutach i tym, przy których się zniechęciłam i skapitulowałam, nasuwa mi się oczywisty wniosek - cieniznom mówię NIE - choć z żalem i przemawia przeze mnie głównie ten kawałek osobowości, który jest logiczny, trzeźwo myślący i twardo stąpający po ziemi. Prawie wszystko co zaczęłam i nie dokończyłam było cienkie, albo jeszcze cieńsze.
No więc mając już sporą wiedzę na temat własnych drutowych predyspozycji, dziergam dalej swoje zielone listki.
A na koniec koteczka, strasznie ciekawska :)
piątek, 15 lutego 2013
Spotkanie kota z walerianą, czyli (niemal) pogromcy mitów
Pewnie znacie ten sposób, w jaki można zrobić psikusa sąsiadowi? Należy mu przed drzwiami wylać buteleczkę kropelek walerianowych, a zlezą się do niego koty z całej okolicy, robiąc solidny rajwach i zamieszanie.
Szczerze mówiąc nigdy nie miałam głowy do psikusów, więc i konfrontacji kota z walerianą nigdy nie widziałam na oczy. Do wczoraj.
Szukając pewnego leku w szafce z lekami, wyjęłam przez przypadek torebkę z korzeniem kozłka lekarskiego (Valerianae Radix ) - z którego robi się krople walerianowe. Torebka leżała jeszcze chwilę na stole, nie wadząc nikomu, aż na stół wskoczyła Masza i się zielem zainteresowała.
Masza na początku zrobiła się po prostu agresywna w stosunku do Marcela, za nic nie chciała go dopuścić do tej pięknie pachnącej torebki. Na co dzień agresja kotom zdarza się niezmiernie rzadko, najczęściej kończy się na strofującym pacnięciu łapą i zasyczeniu, a tu kocica była całkiem solidnie wkurzona. Zresztą Marcel nie był prawie zainteresowany zapachem, na kocimiętkę też prawie nie reaguje. Za to kocica starała się dobrać do zawartości, albo chociaż porządnie powycierać o torebkę, aby nabrać jej zapachu.
Nie wiem co by się stało gdyby zielsko rozsypać, nie próbowaliśmy, choć kotka już się do torebki dobierała.
Mit jednak został potwierdzony, kot dostaje małpiego rozumu przy spotkaniu z walerianą i to nie tylko w postaci kropel.
Szczerze mówiąc nigdy nie miałam głowy do psikusów, więc i konfrontacji kota z walerianą nigdy nie widziałam na oczy. Do wczoraj.
Szukając pewnego leku w szafce z lekami, wyjęłam przez przypadek torebkę z korzeniem kozłka lekarskiego (Valerianae Radix ) - z którego robi się krople walerianowe. Torebka leżała jeszcze chwilę na stole, nie wadząc nikomu, aż na stół wskoczyła Masza i się zielem zainteresowała.
A dalej było już tak...
..kot naćpany... :)))
szczególne na środkowym zdjęciu wygląda niepokojąco...
Nie wiem co by się stało gdyby zielsko rozsypać, nie próbowaliśmy, choć kotka już się do torebki dobierała.
Mit jednak został potwierdzony, kot dostaje małpiego rozumu przy spotkaniu z walerianą i to nie tylko w postaci kropel.
piątek, 24 sierpnia 2012
O drutach, zaprawach i ciekawskim kocie
Dziś trochę różności.
Sezon słoikowy wciąż u mnie trwa, dziś zaczęłam przerabiać jabłka, Jabłonki uginają się od owoców i już wiem, że wszystkiego nie przerobię. Po zerwaniu kosza jabłek na drzewie nawet znaku nie ma, że coś ubyło.
Pokrojone i wydrążone jabłka wylądowały w sokowniku, prezentują się o tak:
W międzyczasie pasteryzuję ogórki, które już "doszły" w ciepełku sierpniowej aury. Jednak pasteryzowane lepsze, bo zostaje zatrzymany proces kiszenia. Ogórki nie pasteryzowane ciągle pracują, robią się coraz bardziej kwaśne, tak, że na wiosnę nadają się już tylko na zupę. A zapasteryzowane są świeżutkie nawet po roku.
Moje drutowanie... nie, no porażka, nie wiem jak się to dzieje, ale to co sobą prezentuję nie jest robieniem na drutach tylko ciągłym naprawianiem błędów. Chyba wzięłam za cienką włóczkę. No ale się nie poddaję, dziś dotarło do mnie wielkie dobro w postaci włóczki Araucania. Jest grubsza i mam nadzieję, że będzie mi szło lepiej.Chustę na grubych drutach na razie sobie odpuściłam, zdecydowałam się na szal, wzór znalazłam na stronie Dropsa
http://www.garnstudio.com/lang/pl/pattern.php?id=5506&lang=pl
oczywiście koncepcja nieco zmieniona bo włóczka taka :
Może teraz pójdzie lepiej, wzór już znam na pamięć prawie, bo wciąż zaczynałam i prułam, bo jakieś zgubione oczko, jakieś dobrane oczko, eee szkoda gadać.
A teraz to co w ostatnim czasie było dla mnie najtrudniejsze. Wczoraj zwiała nam Masza... na szczęście udało się ją odnaleźć, złapać i wszystko dobrze się skończyło. Ale wczorajszy dzień uznaję za totalnie stracony.
Kocica jakimś niewyjaśnionym sposobem dostała się do pokoju, w którym było otwarte niezabezpieczone siatką okno.Gdy rano się obudziłam już czułam, że coś nie gra, kotka przez całą noc nie zjawiła się w łóżku, co jej się praktycznie nie zdarza. Nie pojawiła się też gdy wstał Marcel. Kocicę wcięło. Poszukiwania zaczęły się o 5.30 rano a zakończyły po 22 wieczorem. Od "kiciania" bolał mnie już język, obeszliśmy cały ogród, pole po drugiej stronie ulicy, porozlepialiśmy ogłoszenia na kilku ulicach wokół domu, w sklepach. I ciągle nic. Już myślałam, że więcej jej nie zobaczę. Dopiero wieczorem, gdy już ostatni raz przed spaniem wyszliśmy przed dom (mając słuszną, jak się okazało, nadzieję, iż kotka wyjdzie dopiero jak się zrobi cicho i ciemno) zaczęliśmy ją wołać i się odezwała, w krzakach za płotem, u sąsiada. Kot został wywabiony, schwytany i przyniesiony do domu. A ja nie wiedziałam czy mam kotkę przytulić czy stłuc na kwaśne jabłko. Masza była nieźle przestraszona i zmęczona. Zjadła dwie miski kociego jedzenia, umyła się i padła, do rana nie ruszając się z miejsca. A ja nie do końca jeszcze ochłonęłam z emocji. Ciekawość bywa jednak pierwszym stopniem do piekła...
Sezon słoikowy wciąż u mnie trwa, dziś zaczęłam przerabiać jabłka, Jabłonki uginają się od owoców i już wiem, że wszystkiego nie przerobię. Po zerwaniu kosza jabłek na drzewie nawet znaku nie ma, że coś ubyło.
Pokrojone i wydrążone jabłka wylądowały w sokowniku, prezentują się o tak:
W międzyczasie pasteryzuję ogórki, które już "doszły" w ciepełku sierpniowej aury. Jednak pasteryzowane lepsze, bo zostaje zatrzymany proces kiszenia. Ogórki nie pasteryzowane ciągle pracują, robią się coraz bardziej kwaśne, tak, że na wiosnę nadają się już tylko na zupę. A zapasteryzowane są świeżutkie nawet po roku.
Moje drutowanie... nie, no porażka, nie wiem jak się to dzieje, ale to co sobą prezentuję nie jest robieniem na drutach tylko ciągłym naprawianiem błędów. Chyba wzięłam za cienką włóczkę. No ale się nie poddaję, dziś dotarło do mnie wielkie dobro w postaci włóczki Araucania. Jest grubsza i mam nadzieję, że będzie mi szło lepiej.Chustę na grubych drutach na razie sobie odpuściłam, zdecydowałam się na szal, wzór znalazłam na stronie Dropsa
http://www.garnstudio.com/lang/pl/pattern.php?id=5506&lang=pl
oczywiście koncepcja nieco zmieniona bo włóczka taka :
Araucania - Botany Lace |
A teraz to co w ostatnim czasie było dla mnie najtrudniejsze. Wczoraj zwiała nam Masza... na szczęście udało się ją odnaleźć, złapać i wszystko dobrze się skończyło. Ale wczorajszy dzień uznaję za totalnie stracony.
Kocica jakimś niewyjaśnionym sposobem dostała się do pokoju, w którym było otwarte niezabezpieczone siatką okno.Gdy rano się obudziłam już czułam, że coś nie gra, kotka przez całą noc nie zjawiła się w łóżku, co jej się praktycznie nie zdarza. Nie pojawiła się też gdy wstał Marcel. Kocicę wcięło. Poszukiwania zaczęły się o 5.30 rano a zakończyły po 22 wieczorem. Od "kiciania" bolał mnie już język, obeszliśmy cały ogród, pole po drugiej stronie ulicy, porozlepialiśmy ogłoszenia na kilku ulicach wokół domu, w sklepach. I ciągle nic. Już myślałam, że więcej jej nie zobaczę. Dopiero wieczorem, gdy już ostatni raz przed spaniem wyszliśmy przed dom (mając słuszną, jak się okazało, nadzieję, iż kotka wyjdzie dopiero jak się zrobi cicho i ciemno) zaczęliśmy ją wołać i się odezwała, w krzakach za płotem, u sąsiada. Kot został wywabiony, schwytany i przyniesiony do domu. A ja nie wiedziałam czy mam kotkę przytulić czy stłuc na kwaśne jabłko. Masza była nieźle przestraszona i zmęczona. Zjadła dwie miski kociego jedzenia, umyła się i padła, do rana nie ruszając się z miejsca. A ja nie do końca jeszcze ochłonęłam z emocji. Ciekawość bywa jednak pierwszym stopniem do piekła...
niedziela, 5 sierpnia 2012
Złocisty nagietek, inne kolorki oraz francuskie filmy
Pamiętacie te kolorki ?
Inspiracją do tego kolorku był niegdyś Karinowy Tygrys. Czesanka uprzędziona w navajo została wydana w ramach candy, a teraz będzie riplej - cztery czesanki alpaki z jedwabiem z WoW, zafarbowane na kolorki nagietkowe. A pogoda wymarzona na farbowanie.
Ostatnio dużo przędę, to część kilkutygodniowego urobku. Te wełenki całkiem niedługo będą do kupienia w jednym ze sklepów internetowych, ale na razie sza i tfu tfu, żeby nie zapeszyć ;)
Codziennie kręcę, a jak kręcę to mi się śmiertelnie nudzi, to znaczy inaczej - nigdy nie umiałam zajmować się jedną rzeczą na raz, a tym bardziej rzeczą, która nie angażuje umysłu. Uważam, że nie da się tylko prząść, a przynajmniej ja nie potrafię, zamęczyłabym się chyba własnymi myślami albo bym usnęła gapiąc się w przędzioną nitkę. Stąd mojemu przędzeniu nieodłącznie towarzyszy coś - audiobooki, filmy, programy popularnonaukowe, przyrodnicze itd. Dzięki temu, że przędę, poszerzył się mój zakres przeczytanym, a właściwie przesłuchanych książek. Ale tak całkiem ostatnio przerzucam Youtube, a przerzucając trafiam czasem na coś niezmiernie interesującego.
Tym czymś interesującym są na przykład 3 francuskie filmy, no dobra dwa i pół. Trzeci to nie film francuski, ale we francuskim stylu, z dość francuską obsadą i akcja też rodem z Francji. Są to:
Oskar i Pani Róża
Coco Chanel
oraz Czekolada
wszystkie te filmy są dostępne na Youtube i wszystkie polecam, a Oskara i Panią Róże w szczególności.
Wiem, że to żadne nowości, ale tak już mam z filmami, że czasem miesiącami (latami...) ich nie oglądam a potem hurtem pochłaniam.
A to już wyzwanie, jakie przed sobą stawiam...
9 motków (ponad kilogram) czesanki różnego rodzaju i w różnych kolorach a do tego brązowy Ashford o którym było TU. Mam nadzieję, że podołam ;P
I na koniec Pani Elegantka. No nie mogę się oprzeć tej kocicy...
A Pan Marcel, no cóż, rekonwalescent się goi i rośnie (jest go ponad połowę więcej niż gdy go przygarnęliśmy), do tego się bawi a już jutro czeka go całkowita eksmisja z klatki (klatkę trzeba wreszcie oddać fundacji). Nóżka się zrasta, w piątek byliśmy na kontrolnej wizycie i zdjęcie RTG pokazało, że tkanka kostna nalewa się na złamanie, tak, że wszystko jest w porządku. Kotek trochę się zmienił, jest bardziej płochliwy, ale tylko czasami - ma tak od zdjęcia kołnierza. Czasem się przytula a czasem ucieka, zwłaszcza gdy jest rozbawiony. Zaszczepiliśmy go - wreszcie było to możliwe i już dochodzi do pierwszych kontaktów z Maszą. Na razie koty mierzą się wzrokiem przez otwarte drzwi, ale mam nadzieję, że powoli wszystko się ułoży.
Inspiracją do tego kolorku był niegdyś Karinowy Tygrys. Czesanka uprzędziona w navajo została wydana w ramach candy, a teraz będzie riplej - cztery czesanki alpaki z jedwabiem z WoW, zafarbowane na kolorki nagietkowe. A pogoda wymarzona na farbowanie.
Ostatnio dużo przędę, to część kilkutygodniowego urobku. Te wełenki całkiem niedługo będą do kupienia w jednym ze sklepów internetowych, ale na razie sza i tfu tfu, żeby nie zapeszyć ;)
Codziennie kręcę, a jak kręcę to mi się śmiertelnie nudzi, to znaczy inaczej - nigdy nie umiałam zajmować się jedną rzeczą na raz, a tym bardziej rzeczą, która nie angażuje umysłu. Uważam, że nie da się tylko prząść, a przynajmniej ja nie potrafię, zamęczyłabym się chyba własnymi myślami albo bym usnęła gapiąc się w przędzioną nitkę. Stąd mojemu przędzeniu nieodłącznie towarzyszy coś - audiobooki, filmy, programy popularnonaukowe, przyrodnicze itd. Dzięki temu, że przędę, poszerzył się mój zakres przeczytanym, a właściwie przesłuchanych książek. Ale tak całkiem ostatnio przerzucam Youtube, a przerzucając trafiam czasem na coś niezmiernie interesującego.
Tym czymś interesującym są na przykład 3 francuskie filmy, no dobra dwa i pół. Trzeci to nie film francuski, ale we francuskim stylu, z dość francuską obsadą i akcja też rodem z Francji. Są to:
Oskar i Pani Róża
Coco Chanel
oraz Czekolada
wszystkie te filmy są dostępne na Youtube i wszystkie polecam, a Oskara i Panią Róże w szczególności.
Wiem, że to żadne nowości, ale tak już mam z filmami, że czasem miesiącami (latami...) ich nie oglądam a potem hurtem pochłaniam.
A to już wyzwanie, jakie przed sobą stawiam...
9 motków (ponad kilogram) czesanki różnego rodzaju i w różnych kolorach a do tego brązowy Ashford o którym było TU. Mam nadzieję, że podołam ;P
I na koniec Pani Elegantka. No nie mogę się oprzeć tej kocicy...
A Pan Marcel, no cóż, rekonwalescent się goi i rośnie (jest go ponad połowę więcej niż gdy go przygarnęliśmy), do tego się bawi a już jutro czeka go całkowita eksmisja z klatki (klatkę trzeba wreszcie oddać fundacji). Nóżka się zrasta, w piątek byliśmy na kontrolnej wizycie i zdjęcie RTG pokazało, że tkanka kostna nalewa się na złamanie, tak, że wszystko jest w porządku. Kotek trochę się zmienił, jest bardziej płochliwy, ale tylko czasami - ma tak od zdjęcia kołnierza. Czasem się przytula a czasem ucieka, zwłaszcza gdy jest rozbawiony. Zaszczepiliśmy go - wreszcie było to możliwe i już dochodzi do pierwszych kontaktów z Maszą. Na razie koty mierzą się wzrokiem przez otwarte drzwi, ale mam nadzieję, że powoli wszystko się ułoży.
piątek, 6 lipca 2012
Red wine - włóczka fraktalowa
A tak sobiew pomyślałam, że dawno nie bawiłam się we fraktale. W takie klasyczne.
Wełenka to bfl, farbowana jak zwykle własnoręcznie, w kolorach czerwonego wina i... bo ja wiem, brzoskwiń, a może miodu...
Kiedyś podobną włóczkę widziałam u Jagienki.
Wełenka ma 109 gram i 165 metrów, taki grubasek.
A to kwintesencja kanapowca. Kot w pieleszach. Masza od rana nie dała mi szansy złożyć łóżka, bo je ciągle okupuje, a że ja dałam się kotce owinąć wokół pazurka, tak więc czekam aż łaskawie zejdzie.
W sprawie kotów ogródkowych (szczegóły TU) ciągle czekamy na klatki, mają być do odbioru dziś ok 15, takie są przynajmniej dane na teraz. A co dalej to się zobaczy. Ja w każdym bądź razie nie poddaje się emocjom i robię swoje, czyli przędę itd.
I jeszcze jedno - jutrzejsze poznańskie spotkanie prządkowe jest jak najbardziej aktualne. Spotkamy się jednak nie pod samą operą ale w położonym obok parku koło Zamku Cesarskiego. Zmiana jest spowodowana upałami. Koło opery praży jak na patelni... jeszcze raz serdecznie zapraszam na godzinę 11.
Wełenka to bfl, farbowana jak zwykle własnoręcznie, w kolorach czerwonego wina i... bo ja wiem, brzoskwiń, a może miodu...
Kiedyś podobną włóczkę widziałam u Jagienki.
Wełenka ma 109 gram i 165 metrów, taki grubasek.
A to kwintesencja kanapowca. Kot w pieleszach. Masza od rana nie dała mi szansy złożyć łóżka, bo je ciągle okupuje, a że ja dałam się kotce owinąć wokół pazurka, tak więc czekam aż łaskawie zejdzie.
W sprawie kotów ogródkowych (szczegóły TU) ciągle czekamy na klatki, mają być do odbioru dziś ok 15, takie są przynajmniej dane na teraz. A co dalej to się zobaczy. Ja w każdym bądź razie nie poddaje się emocjom i robię swoje, czyli przędę itd.
I jeszcze jedno - jutrzejsze poznańskie spotkanie prządkowe jest jak najbardziej aktualne. Spotkamy się jednak nie pod samą operą ale w położonym obok parku koło Zamku Cesarskiego. Zmiana jest spowodowana upałami. Koło opery praży jak na patelni... jeszcze raz serdecznie zapraszam na godzinę 11.
Mapka
![]() |
miejsce zaznaczone zieloną strzałką |
poniedziałek, 28 maja 2012
Różności, jak to w życiu
Sama nie wiem jak zatytułować post. Dzieje się tak wszystkiego po trochę.
W ostatnim czasie uprzędłam 3 kilometry merinosa, ukręcone w navajo, dużo pracy to zajęło. Jednak przędzenie takich cieniutkich niteczek daje duże zadowolenie. Z takich 300 gram można już coś ciekawego udziergać.
Teraz przymierzam się do wełenki 2 ply z takiej czesaneczki
Zobaczyłam piękną niteczkę na jednym z niemieckich blogów i zachciało mi się podobnej, jeśli będzie się dobrze komponować, powstanie więcej motków. Słoneczko dodaje wełence blasków :)
Na naszym podwórku jakiś czas temu pojawiła się dzika kotka - na początku myślałam, że to kocur, bo kocisko obsikiwało nam drzwi tarasowe, znacząc sobie terytorium, ale okazało się, że nie tylko kocury znaczą teren w ten sposób, bo jakiś czas potem ten niby-kocur wyprowadził kocięta :) I kicia i jej dzieci są strasznie dzikie, ostrożne. Zobaczywszy tę biedną rodzinkę postanowiłam zacząć je dokarmiać. Postanawiając myślałam, że rodzinka to matka i dwa młode. Teraz wiem, że młode są cztery (co najmniej - bo wychodzą grupkami), więc i porcja karmy oraz mleka musiała urosnąć. Mleko zresztą znika zawsze pierwsze - odwrotnie do tego co jest w domu - Masza nie lubi mleka, czasem chlapnie parę razy jęzorem i to wszystko. Teraz idzie mi litr mleka na 2-3 dni dla samych kotów :)
Poczułam potrzebę pomocy kociej mamie, która przecież na nikogo i nic, prócz własnego zmysłu łowieckiego, liczyć nie może, a dzieci rosną. Jak dorosną to się pewnie rozpierzchną po okolicy, bo na oswojenie tej dzikiej czeredki nie mam za wielkich nadziei.
Zdjęcia marnieńkie, z bardzo daleka, bo dzikusy nie pozwalają do siebie podejść, a kotka warczy i syczy z zarośli, nawet gdy idę z jedzeniem. Mieszkają w krzakach, za starym garażem-składzikiem, a gdy deszcz pada wchodzą sobie pod dach, jedną z wielu dziur. Są dwa czarno-białe kociaczki (czarne, z białym krawacikiem i stópkami - po mamie), jeden cały czarny i jeden "tygrysek", z pewnością po tacie. Może z czasem upoluję więcej zdjęć, bo na razie marnie to idzie, gdy tylko zbliża się człowiek od razu czmychają w krzaki. Ale te kotki bardzo mnie zaabsorbowały - muszę pamiętać o karmieniu, a poza tym podglądam, "zza winkla" jak jedzą, czy przyszły, czy miseczki już puste czy jeszcze nie.
A nasza Masza... zrobiła się z niej piękna, dostojna kocica. Wieczorami gdy zostaje sama na tarasie - tak lubi, gdy zechce wchodzi sobie do domu przez zamontowane drzwiczki - tłuką się z ta dziką kotką, przez siatkę, drąc się niemiłosiernie, aż trzeba interweniować - widać każda uważa, że to jej terytorium. To pierwsze zdjęcie uważam, za bardzo udany portret - aż wylądowało na moim komputerowym pulpicie - taka skupiona piękność - udała nam się :) i te kreseczki w oczach i uśmiechnięty pyszczek, jak kot z Alicji w krainie czarów... Aż nie chce mi się wierzyć, że tyle lat nie miałam kota - błąd - na szczęście już naprawiony. Chciałabym jeszcze jednego...
Od kiedy jest gorąco, kicia pokłada się naprzemiennie na nagrzanych słońcem deskach tarasu i w cieniu lub na kaflach w kuchni - trzeba patrzeć pod nogi.
A tak się prezentują nasze czereśnie - temat z nawiązaniem do posta Izy z Kidowa, o jej czeresienkach. Izo, u nas tez owoce się pysznią na gałązkach :) a mi się udało złapać kilka zdjęć, pomimo, że gałęzie wysoko. Jakoś tak letnio się prezentują na tle bezchmurnego nieba.
Słucham sobie książek Małgorzaty Kalicińskiej. Poezja - ja jestem wieśniarą jakby kto pytał, to, że mieszkam w mieście to tylko taki przypadek, człowiek musi wszystkiego popróbować, by wiedzieć co jest dla niego. .... po prawie dwóch tomach "Rozlewiska" tęskno mi do gospodarstwa. Chciałabym mieć trochę kur, kaczek, gęsi - żeby się Krzywousty nie czuł samotny, może jakąś kózkę, owieczkę. Chciałabym piec chleb w piecu chlebowym i robić pyszne zupy - kocham zupy a w książce Kalicińskiej tyle przepisów. Jakby tak jeszcze szło sery robić z własnego mleka... Wędliny już umiem, z własnej świnki... i kiszki i salcesony... Strasznie mnie to kręci, jak w XIX wieku i wcześniej, chyba się za późno urodziłam ;)
Dżemy, powidła i ogórki, sałatki na zimę i tak robię - całe lato jest tak słoikowo - fajnie. Kiedyś się tych klimatów z dzieciństwa znów doczekam, w lepszej, własnej wersji. Wierzę w to - i tym słodko-kwaśnym akcentem dżemowo-ogórkowym, żegnam... :)))
W ostatnim czasie uprzędłam 3 kilometry merinosa, ukręcone w navajo, dużo pracy to zajęło. Jednak przędzenie takich cieniutkich niteczek daje duże zadowolenie. Z takich 300 gram można już coś ciekawego udziergać.
Teraz przymierzam się do wełenki 2 ply z takiej czesaneczki
Zobaczyłam piękną niteczkę na jednym z niemieckich blogów i zachciało mi się podobnej, jeśli będzie się dobrze komponować, powstanie więcej motków. Słoneczko dodaje wełence blasków :)
Na naszym podwórku jakiś czas temu pojawiła się dzika kotka - na początku myślałam, że to kocur, bo kocisko obsikiwało nam drzwi tarasowe, znacząc sobie terytorium, ale okazało się, że nie tylko kocury znaczą teren w ten sposób, bo jakiś czas potem ten niby-kocur wyprowadził kocięta :) I kicia i jej dzieci są strasznie dzikie, ostrożne. Zobaczywszy tę biedną rodzinkę postanowiłam zacząć je dokarmiać. Postanawiając myślałam, że rodzinka to matka i dwa młode. Teraz wiem, że młode są cztery (co najmniej - bo wychodzą grupkami), więc i porcja karmy oraz mleka musiała urosnąć. Mleko zresztą znika zawsze pierwsze - odwrotnie do tego co jest w domu - Masza nie lubi mleka, czasem chlapnie parę razy jęzorem i to wszystko. Teraz idzie mi litr mleka na 2-3 dni dla samych kotów :)
Poczułam potrzebę pomocy kociej mamie, która przecież na nikogo i nic, prócz własnego zmysłu łowieckiego, liczyć nie może, a dzieci rosną. Jak dorosną to się pewnie rozpierzchną po okolicy, bo na oswojenie tej dzikiej czeredki nie mam za wielkich nadziei.
Zdjęcia marnieńkie, z bardzo daleka, bo dzikusy nie pozwalają do siebie podejść, a kotka warczy i syczy z zarośli, nawet gdy idę z jedzeniem. Mieszkają w krzakach, za starym garażem-składzikiem, a gdy deszcz pada wchodzą sobie pod dach, jedną z wielu dziur. Są dwa czarno-białe kociaczki (czarne, z białym krawacikiem i stópkami - po mamie), jeden cały czarny i jeden "tygrysek", z pewnością po tacie. Może z czasem upoluję więcej zdjęć, bo na razie marnie to idzie, gdy tylko zbliża się człowiek od razu czmychają w krzaki. Ale te kotki bardzo mnie zaabsorbowały - muszę pamiętać o karmieniu, a poza tym podglądam, "zza winkla" jak jedzą, czy przyszły, czy miseczki już puste czy jeszcze nie.
A nasza Masza... zrobiła się z niej piękna, dostojna kocica. Wieczorami gdy zostaje sama na tarasie - tak lubi, gdy zechce wchodzi sobie do domu przez zamontowane drzwiczki - tłuką się z ta dziką kotką, przez siatkę, drąc się niemiłosiernie, aż trzeba interweniować - widać każda uważa, że to jej terytorium. To pierwsze zdjęcie uważam, za bardzo udany portret - aż wylądowało na moim komputerowym pulpicie - taka skupiona piękność - udała nam się :) i te kreseczki w oczach i uśmiechnięty pyszczek, jak kot z Alicji w krainie czarów... Aż nie chce mi się wierzyć, że tyle lat nie miałam kota - błąd - na szczęście już naprawiony. Chciałabym jeszcze jednego...
Od kiedy jest gorąco, kicia pokłada się naprzemiennie na nagrzanych słońcem deskach tarasu i w cieniu lub na kaflach w kuchni - trzeba patrzeć pod nogi.
A tak się prezentują nasze czereśnie - temat z nawiązaniem do posta Izy z Kidowa, o jej czeresienkach. Izo, u nas tez owoce się pysznią na gałązkach :) a mi się udało złapać kilka zdjęć, pomimo, że gałęzie wysoko. Jakoś tak letnio się prezentują na tle bezchmurnego nieba.
Słucham sobie książek Małgorzaty Kalicińskiej. Poezja - ja jestem wieśniarą jakby kto pytał, to, że mieszkam w mieście to tylko taki przypadek, człowiek musi wszystkiego popróbować, by wiedzieć co jest dla niego. .... po prawie dwóch tomach "Rozlewiska" tęskno mi do gospodarstwa. Chciałabym mieć trochę kur, kaczek, gęsi - żeby się Krzywousty nie czuł samotny, może jakąś kózkę, owieczkę. Chciałabym piec chleb w piecu chlebowym i robić pyszne zupy - kocham zupy a w książce Kalicińskiej tyle przepisów. Jakby tak jeszcze szło sery robić z własnego mleka... Wędliny już umiem, z własnej świnki... i kiszki i salcesony... Strasznie mnie to kręci, jak w XIX wieku i wcześniej, chyba się za późno urodziłam ;)
Dżemy, powidła i ogórki, sałatki na zimę i tak robię - całe lato jest tak słoikowo - fajnie. Kiedyś się tych klimatów z dzieciństwa znów doczekam, w lepszej, własnej wersji. Wierzę w to - i tym słodko-kwaśnym akcentem dżemowo-ogórkowym, żegnam... :)))
poniedziałek, 14 maja 2012
Woliera dla kota
Otóż... zbudowanie woliery dla kota to nie lada wyczyn ;) Zaczęliśmy od "gołego" tarasu, tylko z odeskowaniem wokoło. Trzeba było na bazie poręczy zrobić "ściany" i dach. A potem wszystko obłożyć siatką.
Trwało to kilka dni. W całym przedsięwzięciu pracowałam głównie jako szwaczka - przy czym "szyłam" drutem, a moje szwy połączyły poszczególne partie siatki z sobą. Na drugi dzień po tym szyciu nie mogłam ruszać rękami, ale czego się nie robi dla swojej kochanej koteczki :)
Z Maszą znamy się już pół roku i bardzo się z sobą zżyłyśmy, rozumiemy się w mig i często nie musze nawet nic mówić, by koteczka wiedziała o co mi chodzi.
Decydując się na Rosjankę słyszałam bardzo niepochlebne opinie o tych kotach, zwłaszcza o samiczkach. Wiele osób (w tym weterynarze) uznają, że panieki Rosjanki są fochate, nie sposób się z nimi dogadać, są uparte i niechętnie przywiązują się do ludzi, o słuchaniu ich nie ma mowy.
Owszem Rosjanka bywa charakterna ale w nieagresywny sposób (piszę oczywiście w oparciu o swoje doświadczenia). Masza bywa uparta i zrobi wszystko by dostać to czego chce, ale akceptuje odmowę i przechodzi nad nią do porządku dziennego - nie obraża się, nie reaguje lękiem czy agresją. Jest kotką bardzo inteligentną. W mig nauczyła się gdzie jest jedzenie, co oznacza wyjęcie jej miseczki, a także bez problemu nauczyła się swojego imienia i odpowiadania na nie. Nauczyła się jak poprosić o posprzątanie w kuwecie (choć staram się tego nie zaniedbywać, ale koteczka czasem prosi o to), jak poprosić o otwarcie drzwi i wpuszczenie tam gdzie chce wejść albo jak spowodować, że dostanie porcję pieszczot. Ten kontakt ze zwierzęciem ja sobie cenię najbardziej.
Trwało to kilka dni. W całym przedsięwzięciu pracowałam głównie jako szwaczka - przy czym "szyłam" drutem, a moje szwy połączyły poszczególne partie siatki z sobą. Na drugi dzień po tym szyciu nie mogłam ruszać rękami, ale czego się nie robi dla swojej kochanej koteczki :)
Z Maszą znamy się już pół roku i bardzo się z sobą zżyłyśmy, rozumiemy się w mig i często nie musze nawet nic mówić, by koteczka wiedziała o co mi chodzi.
Decydując się na Rosjankę słyszałam bardzo niepochlebne opinie o tych kotach, zwłaszcza o samiczkach. Wiele osób (w tym weterynarze) uznają, że panieki Rosjanki są fochate, nie sposób się z nimi dogadać, są uparte i niechętnie przywiązują się do ludzi, o słuchaniu ich nie ma mowy.
Owszem Rosjanka bywa charakterna ale w nieagresywny sposób (piszę oczywiście w oparciu o swoje doświadczenia). Masza bywa uparta i zrobi wszystko by dostać to czego chce, ale akceptuje odmowę i przechodzi nad nią do porządku dziennego - nie obraża się, nie reaguje lękiem czy agresją. Jest kotką bardzo inteligentną. W mig nauczyła się gdzie jest jedzenie, co oznacza wyjęcie jej miseczki, a także bez problemu nauczyła się swojego imienia i odpowiadania na nie. Nauczyła się jak poprosić o posprzątanie w kuwecie (choć staram się tego nie zaniedbywać, ale koteczka czasem prosi o to), jak poprosić o otwarcie drzwi i wpuszczenie tam gdzie chce wejść albo jak spowodować, że dostanie porcję pieszczot. Ten kontakt ze zwierzęciem ja sobie cenię najbardziej.
sobota, 7 stycznia 2012
O psach raz jeszcze
Pociągnę temat psów i ich chorób z tego względu, że wczoraj, w odpowiedzi na mój poprzedni post, odezwał się do mnie na priv pan Witek, pisząc o swoim psie. Jego pies ma bardzo podobne objawy do mojej Psotki - przechylanie łepka na jedną stronę, problemy z równowagą, oczopląs. Gdy po bezskutecznych wizytach w trzech klinikach weterynaryjnych nikt nie wiedział co psu dolega a leki nie pomagały, pan Witek zdecydował się na tomograf, który wykrył, że jego pies ma w głowie śrut, a ołów który wydziela się z tego śrutu truje psa, co daje takie objawy. W tej chwili pan Witek i jego pupil czekają na decyzję lekarzy w sprawie operowania pieska.
Piszę tego posta po to, aby jeśli ktoś kiedyś będzie szukał informacji w związku z podobnym schorzeniem u swojego pupila mógł natrafić na tę historię. Wydaje się ona bardzo niespotykana, a jednak coś takiego może się zdarzyć, zwłaszcza w przypadku psów myśliwskich. Pozdrawiam serdecznie pana Witka i jego pieska.
A w sprawie Psotki... na całe szczęście jest coraz lepiej, pies poprawia się. Z dnia na dzień coraz lepiej chodzi (nawet już podbiega), oczopląs zniknął zupełnie, tak samo zez, czasem jeszcze psinę zarzuca na lewo no i główka jeszcze jest przekrzywiona, ale już coraz częściej Psotka ją prostuje. Cały czas podaję leki a w środę znów to veta. Zobaczymy co powie.
Zdjęcie tylko jedno, bo ten straszek boi się flesza, myśli, że to burza albo fajerwerki ;)
Za to Masza ma flesza gdzieś i pozuje jak modelka :)
Piszę tego posta po to, aby jeśli ktoś kiedyś będzie szukał informacji w związku z podobnym schorzeniem u swojego pupila mógł natrafić na tę historię. Wydaje się ona bardzo niespotykana, a jednak coś takiego może się zdarzyć, zwłaszcza w przypadku psów myśliwskich. Pozdrawiam serdecznie pana Witka i jego pieska.
A w sprawie Psotki... na całe szczęście jest coraz lepiej, pies poprawia się. Z dnia na dzień coraz lepiej chodzi (nawet już podbiega), oczopląs zniknął zupełnie, tak samo zez, czasem jeszcze psinę zarzuca na lewo no i główka jeszcze jest przekrzywiona, ale już coraz częściej Psotka ją prostuje. Cały czas podaję leki a w środę znów to veta. Zobaczymy co powie.
Zdjęcie tylko jedno, bo ten straszek boi się flesza, myśli, że to burza albo fajerwerki ;)
Za to Masza ma flesza gdzieś i pozuje jak modelka :)
koszykówka ;p |
![]() | |||
jak pies z kotem... |
czwartek, 29 grudnia 2011
Międzyświęta
No i mamy międzyświęta ;) U mnie w domu generalne przemeblowanie - tak mnie jakoś wzięło, bo się zagraciło. Trochę sprzętów różnej maści wyleciało z mieszkania, ustępując miejsca przestrzeni i nie tylko - mam wreszcie duży stół, na którym będę mogła się wreszcie rozłożyć z maszyną do szycia. Jest dobrze, pomijając całe sprzątanie jakie towarzyszy zawsze przemeblowaniom.
W kuchni zagościła zmywarka (ha!). Nie cierpię zmywać, naprawdę wolę już załadowywać i rozładowywać maszynę. Drugą czynnością jakiej nie znoszę w kuchni jest mycie podłóg, ale na to chyba jeszcze maszyny nie ma - przynajmniej w wersji domowej.
Ledwie się człowiek wykaraskał ze świątecznej roboty (na wigilii mieliśmy 14 potraw!) a już sylwester za pasem. Ale w tak zwanym międzyczasie udało mi się ukręcić trochę przędzy.
Fotki z wędzarni - wędzone udka i schaby - coś pysznego ! Operacja "wędzenie" trwała dwa dni. Był jeszcze wędzone karpie, ale nie załapały się na zdjęcia.
A to całkiem koci stosunek do świąt. Kot w swoim środowisku naturalnym ;)
Choć nie było mnie długo na moim i Waszych blogach, to myślę, że teraz będzie już lepiej. Pozdrawiam.
W kuchni zagościła zmywarka (ha!). Nie cierpię zmywać, naprawdę wolę już załadowywać i rozładowywać maszynę. Drugą czynnością jakiej nie znoszę w kuchni jest mycie podłóg, ale na to chyba jeszcze maszyny nie ma - przynajmniej w wersji domowej.
Ledwie się człowiek wykaraskał ze świątecznej roboty (na wigilii mieliśmy 14 potraw!) a już sylwester za pasem. Ale w tak zwanym międzyczasie udało mi się ukręcić trochę przędzy.
Bfl z moherem 213 metrów/112 gram
Fotki z wędzarni - wędzone udka i schaby - coś pysznego ! Operacja "wędzenie" trwała dwa dni. Był jeszcze wędzone karpie, ale nie załapały się na zdjęcia.
A to całkiem koci stosunek do świąt. Kot w swoim środowisku naturalnym ;)
Choć nie było mnie długo na moim i Waszych blogach, to myślę, że teraz będzie już lepiej. Pozdrawiam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)